Spędził w komosie osiem dni i okrążył Ziemię 126 razy. I choć od tego czasu minęło 40 lat, podróż do gwiazd wciąż wraca do niego w snach. To, co przeżył, dane było tylko nielicznym i bezpowrotnie go zmieniło.
Mirosław Hermaszewski – pierwszy i jak dotąd jedyny Polak w kosmosie – nie marzył w dzieciństwie o międzygwiezdnych podróżach.
Chciał być pilotem i nie poprzestał na fantazjach: do celu zmierzał krok po kroku. Zza stołu w Wołowie, przy którym czytał „Skrzydlatą Polskę” i sklejał modele lotnicze, przesiadł się do szybowca w Aeroklubie Wrocławskim. Z szybowca do samolotu szkolno-treningowego TS-8 Bies. Z samolotu do myśliwca MIG-15. Z myśliwca do ponaddźwiękowego Mig-21.
Kolejna przesiadka, tym razem do rakiety, była największym wyzwaniem: żeby wziąć udział w locie kosmicznym, przygotowywanym w ramach radzieckiego programu Interkosmos, musiał pokonać kilkuset innych świetnie wyszkolonych pilotów. Najlepszych z najlepszych.
3, 2, 1, start!
27 czerwca 1978 roku, po długich przygotowaniach w Gwiezdnym Miasteczku pod Moskwą, wsiadł wraz ze swoim dowódcą, radzieckim kosmonautą Piotrem Klimukiem na pokład statku Sojuz 30.
Najtrudniejszy moment: ostatnie pięć minut przed startem, gdy się jest już w statku (a tak naprawdę w beczce prochu z 270 tonami paliwa na pokładzie) i jest za późno, żeby się wycofać.
A jak wygląda sam start?
– Leży się w pozycji embrionalnej w fotelu odlanym na kształt ciała. Padają ostatnie komendy. Rakieta zaczyna drgać i kiedy pada komenda, że moc silników jest już pełna, ma się wrażenie, że ona ruszyła, a my jeszcze nie. To potężna siła, czuje się ją każdą cząstką ciała – mówił Mirosław Hermaszewski w rozmowie z Marcinem Prokopem w programie „Z tymi co się znają”.
Z zapartym tchem
Nie od razu po starcie można podziwiać oddalającą się Ziemię. Przeciążenie jest tak duże, że wgniata głowę w oparcie. A i potem nie ma na to czasu, bo trzeba ustabilizować wirujący statek i zrobić tysiąc innych ważnych rzeczy.
Gdy Hermaszewskiemu udało się w końcu zerknąć przez iluminator, widok zaparł mu dech w piersi. To był zachód słońca: amarant, błękit, granat, wreszcie głęboka, nieprzenikniona czerń.
Miał okazję podziwiać z kosmosu także wschód słońca.
– To coś nieprawdopodobnego. Pojawiają się różne kolory, coraz bardziej się nasycają. Nie wierzysz, że jesteś w kosmosie. Prawie musisz się uszczypnąć, by mieć pewność, że to nie sen – mówił Marcinowi Prokopowi.
Ten głęboki zachwyt przerodził się później w przeżycie duchowe.
– Patrzysz na głębię kosmosu i choć znasz astronomię, wiesz wszystko o gwiazdach i galaktykach, myślisz o tym, skąd to wszystko się wzięło i kim przy tym ogromie jesteśmy. Mniej niż paproszkami. To, co tam przeżyłem, jest absolutnie moje, ale dzielę się tym z innymi. To forma zapłaty za to, że to właśnie ja miałem okazję to przeżyć.
W płomieniach, bez komputera
Żeby się dzielić z innymi, trzeba jednak wrócić na ziemię, a to wcale nie jest proste. Choć trudno w to dziś uwierzyć, na pokładzie Sojuza 30 nie było komputera. Wszystko trzeba było mieć w głowie i liczyć na kartce papieru.
– Zejście z orbity jest bardzo skomplikowane, bo trzeba pokonać barierę cieplną – tłumaczy Hermaszewski. – Pojawiają się wątpliwości. Czy na pewno wszystko dobrze policzyliśmy, o wszystkim pomyśleliśmy? Na przykład źle rozłożony ładunek mógłby zmienić środek ciężkości statku i wpłynąć na jego trajektorię. Jeśli pójdziemy zbyt płasko, czeka nas zbyt długi pobyt w warstwie rozpalonej plazmy i powrót na ziemię w postaci zwęglonych skwarek. Jeśli zbyt stromo, pokonamy tę strefę szybko, ale mogą zniszczyć nas przeciążenia…
Gdy 145 kilometrów nad ziemią część silnikowa została odłączona, można było tylko czekać. Ale to nie było zwykłe czekanie.
– Przy twarzy 20 milionów stopni, na szybie rozchlapuje się stopione aluminium, a liżące ją płomienie sprawiają, że staje się żółta, potem brązowa, w końcu czarna – wspomina kosmonauta. – Nic już nie widać, a przeciążanie jest takie, że nie można unieść klatki piersiowej. Trzeba oddychać przeponą. Wreszcie ostatnie 20 sekund do otwarcia spadochronu. Odliczam: 19, 18, 17… w końcu 3, 2, 1 a potem… długo nic. Ta ostatnia sekunda trwała wieczność.
Hermaszewski i Klimuk nie wiedzieli, gdzie wylądują. W górach? W bagnie? A może w tajdze? Dowiedzieli się tego dopiero od pilota śmigłowca, który wypatrzył ich, gdy na wysokości trzech kilometrów nad ziemią wyłonili się z chmur. Ich kapsuła wylądowała w idealnym miejscu: na płaskich jak stół stepach Kazachstanu. Na do widzenia zrobiła kilka kozłów. Chwilę później Hermaszewski usłyszał słowa Klimuka: „No to my już w domu”.
– Dopiero po dwóch czy trzech latach zobaczyłem film, który nakręcono tuż po tym jak wyszedłem z kapsuły – opowiada. – Powiedziałem wtedy, jeszcze się trochę chwiejąc, „Cieszę się, że ta piękna przygoda ma szczęśliwy finał”. A potem spojrzałem mydlanymi oczami w niebo i dodałem – „Ale szkoda, że się już skończyła”.
Całą rozmowę z Mirosławem Hermaszewskim w programie „Z tymi, co się znają” można zobaczyć w serwisie YouTube na kanale Browar Namysłów TV.